Z ziemi ciszy i walk minionych - Juliusz Wirski
Drohiczyn! Dołem płynie Bug. Jest stalowo-błękitny w słońcu sierpniowem i rozdziela się tutaj, pod samym miastem, stalowo-błękitnymi ramionam, biorąc w uścisk kilometrową wyspę, prawdziwy park naturalny na wodzie, pozostający zresztą jako prześliczna perła tej ziemi pod ochroną Państwowej Dyrekcji Lasów. Pójdziemy i tam na zakończenie naszej wędrówki po Podlasiu, narazie włóczymu się po uliczkach Drohiczyna o szumnych i pretensjonalnych nazwach.
Słowa wicepremjera, że większość polskich miast i miasteczek urąga pojęciu kultury, mogłoby ogarnąć i Drohiczyn, miasto czterech tysięcy mieszkańców, pomimo licznych ogrodów i masy zieleni, głucha, zapadła dziura prowincjonalna, pozbawiona kolei, światła, kanalizacji, bruków, zato chlubiąca się swoją niezaprzeczoną chwałą historyczną.
Ach, te ulice Drohiczyna! Po obu ich stronach zasiadły chałupki nie chałupki, domki nie domki, ale z całą pewnością zasiadła tam polska, bezwładna, apatyczna, senna nędza. Może w młodem pokoleniu zrodzi się miłość do polskich miasteczek, których położenie cudnie może pretendować do prawdziwych klejnotów urbanistyki! Może kiedyś oglądać będzie można owe Mielniki, Drohiczyn, Siemiatycze, zabudowane estetycznie i mądrze, zabrukowane, oświetlone i skanalizowane, piękne i zdrowe! Tak jak w Poznańskiem, gdzie co miasteczko — to cacko, co wieś — to radość dla oczu, serca i dumy!
Ale oto nagle cała szarzyzna polskiego miasteczka zaczyna grać wszystkiemi barwami tęczowej historji. Na którejś z uliczek spotykamu starca przed progiem domku; staruszek puka krótką fajeczkę i przygląda się nam przez chwilę.
— Państwo tu przyjezdne? — zagaduje.
Potakujemy skwapliwie, czując, że szczęśliwy los zdarzył nam kogoś, kto odegra rolę przewodnika. Jakoż biały gołąb staruszek wstaje postękując i proponuje:
— To może stary wam pokaże miasto? — zachęca.
— Będziemy naprawdę wdzięczni...
I zaczyna dziwną wędrówkę po umarłej przeszłości. Oto w tych ruinach dzwóch kościołów śpi czas miniony, który już nigdy nie będzie rzeczywistością, ani teraźniejszością. Oto tutaj drzeie cień przeszłości i cichymi skrzydłami otula sen tych, co przed wiekami pomarli.
Tymczasem stary prowadzi nas ogromnie sprężyście i mówi:
— Ja tu każdą cegłę z murów znam, bo byłem 30 lat kościelnym...
— A teraz?
— Teraz siedzę na wnukowej paszy... Rybki łowię, fajeczkę palę, gości przyjezdnych oprowadzam.
Zapytałem delikatnie, ileby też zażądał za tak cenne informacje.
Oburzył się gwałtownie.
— Za co? Że pokazuje panu swoje miasto?! Za przeproszeniem, czy pan by wziął poeniądze za pokazanie swojego domu, ogrodu, pola?
— No nie... Ale to co innego.
— Nic innego. To wszystko naokoło takze moje!...
Powiedział te słowa bez efektacji. Poprost jasne było, że jego miłość do tych ruin, do rzeki, płynącej wartko, do wyspy, gęsto zarosłej na rzece, była miłością istotną, umiłowaniem najszczerszem. Coprawda pierwszy raz w życiu miałem takiego przewodnika. Sądzę, że i inni także.
W pewnej chwili zatrzymał się przed potężną fasadą napół zrujnowanego kościoła:
— Kościół Franciszkański, por wezwaniem Najświętszej Marji Panny. Teraz zamknięty, bo mury się walą. Stare mury... Ale ja dostanę klucze. Pójdziemy do środka, obejrzymy. Tylko może państwo pozwolą, że przedtem opowiem jego historję.
— Ależ prosimy!
— Kościół ufundowany był przez Wielkiego Księcia Witolda w roku 1409, a więc na rok przed bitwą grunwaldzką. Nieodrazu powstały te mury. Z początku był drewniany. Legenda głosi, że kiedy zaczęto budowę, pokazał się na niebie czarny krzyż Zakonu i poromień słoneczny przeciął go, niby mieczem na dwoje. Ludzie z tego wróżyli upadek Krzyżaków. I słusznie...
— Skąd pan zna tę legendę? Są jakie dokumenty?
— Może i były, ale my tu znamy wiele takich legend, a dokumentem jest pamięć ludzka... Starzy opowiadają młodym i tak to idzie i trwa przez wieki...
Zamyślił się a potem:
— Wybudowali murowany. Te mury mają po trzy metry grubości. Wytrzymały niejedną nawałnicę... W r. 1832 zamkneli kościół Moskale, że niby groził ruiną. Ja państwu pokażę ten "niebezpieczny" kościół wewnątrz.
Poszedł na plebanię innego kościoła, popijarskiego, obecnie farnego, którego data powstania sięga 1392-go. Po kwadransie powrócił z pękiem kluczy. Zazgrzytał zamek, skrzypnęły ciężko zawiasy. Coś jakby westchnienie pustki powiało na nas.
— Chodźmy — zaprosił krótko.
Nagie mury, obdarte z tynku. Resztki ołtarzy, a nad niemi pozostałości figur polichromowanych rzeźbionych w drzewie. Na wyciągniętej dłoni jednej z figur siedziały dwie sowy, które, spłoszone naszem wejściem, wzbiły się pod kopułę i cichym lotem pożeglowały do sobie tylko znanej kryjówki. Podłog pozbawiona płyt kamiennych i marmurowych, zwalonych w bocznej nawie na bezładny stos, pozapadała się w kilku miejscach i ziała czeluściami lochów:
— To te same, co idą aż do Mielnika — wyjaśnił.
Ostrożnie zaczęliśmy schodzić wdół po rumowisku cegieł. Powiało wilgocią i pleśnią. Zapalone latarki elektryczne oświetliły stos kości. Pod ścianami potężnych murów stały proste drewniane trumny.
— Wszyscy tu leżą: zakonnicy, zakonnice, możni fundatorzy kościoła, opiekunowie... Pomieszały się kości po śmierci.
Milczeliśmy głęboko wstrząśnięci. W pewnym miejscu niby rana otwarta zionęła czernią szczelina w murze.
— To wejście do właściwych lochów — wyjaśnił — powiadają, że książęta na Mielniku i książeta na Drohiczynie kopali to "tu sobie" lat dwadzieścia. Aż przekopali te 30 kilometrów. Tędy podobno dawali sobie pomoc w wojennej potrzebie, tędy uciekali, bo loch miał boczne zamaskowane wyjścia w lasy... Ale proszę tam nie wchodzić — ostrzegał jednego z nas — miejsce zdradne. Powietrze też zepsute.
Pociągnął nas ku wąskim drzwiczkom, otworzył je i wszedł pierwszy. Szedł tak szybko, że robił w półmroku wrażenie młodego. Schody kute w murze trzymetrowym, prowadziły aż pod strop. Przy okrągłym oknie, przez które było widać cały Drohiczyn i cudowną dolinę Bugu, powiedział:
— Stąd nasi strzelali do Szwedów w roku 1657-m...
Wracaliśmy z labiryntu przejść oszołomieni. Z każdego załamu tych ścian czcigodnych mówiła do nas przeszłość. Domy Boże były w owym czasie nie tylko twierdzami ducha. Stary, jakby nie czuł zmęczenia, pociągnął nas w podziemia kościoła Benedyktynów, ufundowanego przez Niemirę w 1560 r.
— Tu się zamknęli panowie szlachta w czasie jednej bitwy i tu pomarli. Szwedzi otoczyli kościół i podpalili... Była między nimi niewiasta, mniszeczka młoda, co im niosła pociechę i opatrywała rany. Pochowano ją pod kaplicą na cmentarzu. Zupenie się nie psuła, tylko wyschła na wióreczek...
Zmęczeni wyszliśmy na światło dzienne. Było jasne słońce, błękitne niebo, młode, bujne życie. Panie zażądały zwiedzania wyspy, o której wspomniałem na początku. Kajaki na wodę i po chwili błądziliśmy po maleńkich polankach, lub w gąszczu wikliny i brzóz, niby na prawdziwej wyspie bezludnej. Podrywały sie stadka rudych kuropatw i odlatywały ciężko, bez pośpiechu, jakby wiedziały, że jest czas ochronny. Gdzieniegdzie przemknął zając:
— Zające na wyspie? — zdziwiłem się.
— A cóż, proszę pana — one doskonale pływają. Dużej rzeki nie przepłynie, ale Bug w tem miejscu wąski i płytki.
Był wieczór, kiedy pożegnaliśmy staruszka. Trzeba było nocą, pod wodę odrobić owe 16 kilometrów do Klimczyc. Szczęściem zerwał się sprzyjający wiatr i można było jechać na żaglach. Było cicho. Księżyc świecił jasno, ukazjując znaki ostrzegawcze na rzece, tak zwane "wiechy". Towarzystwo było ciche również. Płynęliśmy szybko, ale ostrożnie. Podlasie ukazywło nam swoje nowe oblicze: zadumę w blasku księżycowego mżenia...
KONIEC
Artykuł autorstwa Juliusza Wirskiego. Czasopismo Iskry, nr. 30, 28 marca 1936