Historia Drohiczyna


Drohiczyn pod okupacją niemiecką

Uderzenie Niemców wczesnym rankiem 22 czerwca 1941 roku było dla wszystkich dużym zaskoczeniem - także dla bolszewików, chociaż o niebezpieczeństwie ataku świadczyło wcześniej wiele zdarzeń. Gołym okiem można było przecież dostrzec koncentrację wojsk niemieckich po drugiej stronie Bugu. Rosjanie się nie bronili, lecz uciekali w popłochu, nierzadko w samej bieliźnie. Zadziwiające, ale bolszewicy, mimo panicznej ucieczki, zdążyli jeszcze zamordować kilku więzionych w podziemiach klasztornych Polaków. Niemieckie pociski artyleryjskie zniszczyły w mieście wiele budynków mieszkalnych, głównie zresztą żydowskich, w które wyjątkowo celnie trafiały. Z powierzchni ziemi zniknęła wtedy bóżnica żydowska, szkoła oraz bania. Poważnie uszkodzony został również kościół pofranciszkański i tak pozostający już w opłakanym stanie.

Huragan wojenny, słynny hitlerowski blitzkrieg, jeszcze tego samego dnia odrzucił bolszewików kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Tym nie mniej kilku niedobitków schroniło się w bunkrach, nie dokończonych jeszcze i nie uzbrojonych. Niektórzy z tych straceńców kryli się tam przez kilka dni.

Zanim Niemcy zaczęli swoje okupacyjne rządy w Drohiczynie, minęło jeszcze wiele dni. Wpierw przystąpiono do organizowania administracji terenowej. Na burmistrza powołano muzyka i dyrygenta orkiestry dętej w przedwojennym państwowym gimnazjum i liceum w Drohiczynie, Józefa Szwaba. Okupantów zmyliło zapewne z niemiecka brzmiące nazwisko dyrygenta, jednak zawiedli się, gdyż okazało się, że na jego współpracę agenturalną nie mogli liczyć. Z pochodzenia był Czechem, a język niemiecki znał prawdopodobnie ze studiów muzycznych w Wiedniu.

I tym razem, podobnie jak w 1939 roku, gdy do Drohiczyna wkroczyli sowieci, społeczeństwo miasta zatroszczyło się o umożliwienie młodzieży kontynuowania nauki, naiwnie sądząc, iż Niemcy nie będą temu przeciwni. Początkowo udało się nawet ten zamysł zrealizować. Jednak żywot 7-klasowej szkoły powszechnej, kierowanej tak, jak przed wojną przez Piotra Ruczaja, był bardzo krótki. Młodzieży, która chciała zdobyć wiedzę nie pozostawało nic innego jak tajne komplety.

Jedną z pierwszych decyzji burmistrza Szwaba było powołanie straży obywatelskiej, tzw. Burgerlichewache. O dziwo, zgłosiło się do tej służby wielu byłych uczniów Szwaba, z byłym drużynowym harcerskim, Czesławem Terlikowskim na czele. Młodzi chłopcy wywęszyli tu bowiem doskonałą okazję do zdobywania broni na potrzeby konspiracji, a nawet noszenia jej przy sobie. Nie chodziło zresztą tylko o broń. Chcieli również zawczasu wiedzieć jakie represje na miejscową ludność szykują żandarmi, którzy stali się panami życia i śmierci. Swoi ludzie u boku żandarmów byli nieocenieni, szczególnie podczas planowanych łapanek młodzieży na roboty do Niemiec lub aresztowania niewygodnych im osób, zwłaszcza z konspiracji. Ponieważ Czesław Terlikowski, znający dobrze język niemiecki, pełnił jednocześnie funkcję tłumacza, sprawa była tym bardziej ułatwiona. Ludzie z konspiracji znaleźli się również w Amstkomisariacie. Przy ich pomocy ostrzegano ludzi, którym groziło jakieś niebezpieczeństwo, wyrabiano lewe dokumenty itp. Faktycznie więc szefem i dyspozytorem policjantów, przynajmniej dla większości z nich, byli nie żandarmi: meister Treptow czy Hans Frank, lecz Teodor Śmiałowski ps. Grzmot, komendant placówki ZWZ, a później Armii Krajowej w Drohiczynie.

To, że w Drohiczynie i gminie nie zanotowano podczas okupacji niemieckiej żadnej poważnej wpadki konspiracyjnej, nie świadczy, że w okolicznych lasach i w prywatnych domach był rzeczywiście spokój. Działalność konspiracyjną, głównie spod znaku ZWZ a później AK, choć również i NSZ, odczuwało się tu na każdym niemal kroku, nawet pod nosem żandarmów. W sumie Armia Krajowa na terenie miasta i gminy liczyła około 300 osób.

Żandarmi oprócz łapanek młodzieży do pracy niewolniczej i zwalczania wszelkiej konspiracji, zajmowali się wyłapywaniem tych, co prowadzili nielegalny ubój, wychodząc z założenia, iż żywność, a zwłaszcza mięso, musi być przeznaczone w pierwszym rzędzie na wyżywienie armii niemieckiej. Egzekwowanie żywności od rolników było bezwzględne, a na opornych czekały obozy karne. Jeden z nich utworzono nawet w pobliskim Bielsku Podlaskim. A że przy tej okazji wszelakie zagrabione dobra żandarmi gromadzili we własnych walizach, i później wywozili do swych rodzin w Rejchu, to inna już sprawa.

Najbardziej jednak hitlerowskie rządy odczuli Żydzi, zresztą nie tylko w Drohiczynie. Już jesienią 1941 roku kazano im przenieść się na ulicę Nową, tę, którą utworzyli sowieci dla Polaków wypędzonych ze strefy przygranicznej. Tu i na kilku innych przyległych uliczkach utworzyli dla nich getto, ogrodzone drutem kolczastym. Do pilnowania porządku wewnątrz zmusili młodych Żydów uzbrojonych w pałki. Teren getta patrolowali również żandarmi i policjanci. Chodziło im głównie o to, by pod byle jakim pozorem ograbić tych nieszczęśników.

Jesienią 1942 roku, gdy Żydzi ograbieni zostali już prawie doszczętnie, nadszedł czas likwidacji getta. W określonym dniu przyjechało około 150 gestapowców i SS-manów, którzy otoczyli getto i wypędzali Żydów do przygotowanych furmanek. Nie pozwalali im niczego zabierać poza małymi podręcznymi pakuneczkami. Zawieźli ich do stacji kolejowej w Siemiatyczach. Ich dalszy los, to śmierć w komorach gazowych Treblinki.

Niektórych Żydów, dzięki polskim sąsiadom, udało się ocalić, mimo, iż groziła za to śmierć. Uratowanych było jednak niewielu. Po wojnie nie byli w stanie odnowić swojej diaspory w Drohiczynie. Na ogół wyemigrowali, głównie do Izraela.
Za okupacji niemieckiej granica na Bugu istniała w dalszym ciągu, podobnie jak za sowietów. Oddzielała Prusy Wschodnie, do których należeć miał Drohiczyn i cała Białostocczyzna, od tzw. Generalnej Gubernii, do której należała już Ruska Strona. W przeciwieństwie jednak do sowietów, Niemcy zezwalali na przebywanie Polaków w pasie nadbużańskim a nawet ponowne tam zamieszkanie. Równie ważny był fakt, że Niemcy, dzięki staraniom księdza proboszcza Edwarda Juniewicza, udostępnili wiernym kościół pobenedyktyński pw. Wszystkich Świętych, najmniej zdewastowany przez bolszewików. Odrestaurowanie kościoła ułatwił fakt, iż znajdowało się w nim sporo materiałów budowlanych, które sowieci gromadzili do budowy bunkrów. Kościół odnowiono na razie dość prowizorycznie, ale za to w błyskawicznym niemal tempie. Pracowali przy tym wszyscy parafianie, chcieli bowiem jak najszybciej modlić się we własnej świątyni, zamiast wędrować do oddalonych o 7 kilometrów Miłkowic. Niemcy pozwolili również znów korzystać z drohiczyńskiego cmentarza.

Inne drohiczyńskie kościoły - pozostawały niestety, w dalszym ciągu zdewastowane - zwłaszcza pofranciszkański. Natomiast w kościele parafialnym pw. Trójcy Przenajświętszej oraz okalających go budynkach pojezuickich, rezydowali Niemcy.

Obok proboszcza, ks. Edwarda Juniewicza, animatorem wszelkich poczynań w parafii, zwłaszcza pracy z młodzieżą, był ks. Wiktor Gliński, młody kapłan, były uczeń tutejszego Gimnazjum Biskupiego. Tropiony przez NKWD, okres okupacji bolszewickiej przetrwał w Generalnej Guberni. Po przybyciu do Drohiczyna, nie zważając na niebezpieczeństwo, tym razem ze strony Niemców, poświęcił się pracy z młodzieżą. Utworzył kółka różańcowe, duży zespół ministrantów i bielanek. W organizacjach tych uczył młodzież polskiej historii i patriotyzmu. U księdza Glińskiego, jako u swego kapelana bywali również członkowie konspiracji.

Żandarmi uciekli z Drohiczyna na długo przed nadejściem frontu. Policjanci natomiast, członkowie armii podziemnej, dobrze przez Niemców uzbrojeni, udali się... na koncentracje w związku z zapowiedzianą akcją Burza.

Wyzwolenie po sowiecku

Napierające na Niemców od wschodu wojska sowieckie zjawiły się w Drohiczynie w zasadzie całkiem nieoczekiwanie - latem 1944 roku. Wbrew obawom miejscowej ludności, Niemcy nie stawiali oporu w tym rejonie Bugu, nie doszło więc do żadnych zniszczeń na terenie miasta. Cofając się wysadzili jedynie w powietrze tutejszą lokalną elektrownię i młyn.

Drohiczyniacy widząc uciekających w popłochu Niemców i przybyłych w ślad za nimi sowietów, nie byli wolni od lęku. Zbyt bolesne były rany i urazy, zbyt świeża pamięć o transportach na Sybir, o aresztowaniach i zsyłkach do łagrów. Ci z lasu woleli się na razie nie dekonspirować, dochodziły bowiem słuchy o aresztowaniach ujawnionych akowców. Nie wróżyło to nic dobrego. Wciąż nie było również pewności, czy z Białostocczyzny nie zechcą znowu zrobić zachodniej Białorusi.

Mimo tych obaw, życie w mieście zaczęło się powoli normalizować. Powstała polska administracja. Wójtem został, potajemnie rekomendowany przez AK, Józef Dąbrowa, dawny nauczyciel Szkoły Powszechnej w Drohiczynie. Przez władze powiatowe zatwierdzony został w końcu sierpnia 1944 roku. Jednak w grudniu 1945 roku w obawie przed aresztowaniem został zmuszony wraz z całą swoją rodziną do ucieczki.

Dla ludzi młodych, ważnym przejawem normalizacji było wznowienie nauki w szkołach. I znowu, podobnie jak po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, kiedy to tutejsza młodzież przystąpiła do nauki, gdy np. w Bielsku Podlaskim byli jeszcze Niemcy, tak też i teraz, uczniowie drohiczyńscy siedzieli już w ławkach szkolnych, gdy tymczasem ich koledzy w zachodnich rejonach kraju, a zwłaszcza w Warszawie, pozostawali jeszcze pod obcą okupacją.

Dziwny to był czas wolności w Drohiczynie. Represje w stosunku do ludzi podziemia, a do takich zaliczała się spora część młodzieży szkolnej, spowodowały powrót do zasad życia konspiracyjnego - również w szkole. Ciągle trzeba było być w napięciu, aby nie dać się zaskoczyć UB lub NKWD. Drohiczyn był w owym czasie jakby Rzeczypospolitą Partyzancką. To właśnie partyzanci nadawali w dużej mierze ton życiu w mieście. Drużyna AK była również na terenie szkoły. Jednak z nakazu komendanta Szumnego zasadniczym zadaniem konspiratorów szkolnych była nauka. W praktyce było z tym różnie, jako że różne były sytuacje. Konspiracja łączy się bowiem z różnorakimi niebezpieczeństwami. Panami sytuacji w Drohiczynie byli ubecy lub wręcz sowieccy enkawudziści, znani tutejszej społeczności z lat 1939-1941. Wzajemnie zresztą się oni uzupełniali i wspomagali. Następowały łapanki, aresztowania, kotły, podobnie jak za okupacji niemieckiej. Ci, którzy wpadali w ręce NKWD wysyłani byli do syberyjskich łagrów, ubecy natomiast nad pojmanymi akowcami roztaczali opiekę w kraju. Trudno powiedzieć, którzy z nich mieli większe szczęście. O metodach śledczych jakie stosowano w UB krążyły bowiem mrożące krew w żyłach opowieści.

Wielkim dramatem dla miejscowego społeczeństwa, a zwłaszcza dla młodzieży szkolnej była zmasowana obława na ludzi z podziemia jesienią 1946 roku. Aresztowano wówczas komendanta drohiczyńskiej placówki WiN Edmunda Markiewicza, Ludwika Tararuja oraz dwóch uczniów, braci Romanowskich: 18-letniego Jurka i 16-letniego Janka. Po kilkumiesięcznym prze-słuchaniu w kazamatach UB w Białymstoku, przywieziono ich do Drohiczyna na pokazowy proces, który odbył się w szkole, przy przymusowej obecności na rozprawie młodzieży. Nie udowodniwszy im żadnych przestępstw, a tym bardziej zabójstw, lecz jedynie przynależność do tajnej organizacji i posiadanie broni, skazano - dwóch dorosłych na kary śmierci, natomiast uczniów na 15 lat więzienia.

Pomimo tej oraz innych akcji wymierzonych przeciwko ludziom z podziemia, ruch oporu przeciwko komunistycznej władzy - w tym również wśród młodzieży szkolnej - trwał tu jeszcze kilka lat. Z konieczności ograniczał się jedynie do drobnych akcji sabotażowych i bojkotowania komunistycznych uroczystości. Długie lata, zarówno te stalinowskie, jak i po słynnym październiku 1956 roku, Drohiczyn uważany był za największe w województwie białostockim środowisko reakcji. Bezradne wobec krnąbrnego społeczeństwa władze znalazły jednak sposób, aby je ukarać. Wykazały całkowity brak zainteresowania rozwojem miasta, pomijały je w inwestycjach i blokowały wszelkie oddolne inicjatywy. Oficjalnie motywowano to różnie, jednak w chwilach szczerości, a takie zdarzały się, zwłaszcza przy kieliszku, mówiono, że tak długo w tym mieście nic się nie poprawi, jak długo ludzie będą się słuchać biskupa i księ-dza Glińskiego, a nie partii. I tak faktycznie było. Rozwijały się sąsiednie Siemiatycze i Ciechanowiec, a prastary Drohiczyn chylił się ku upadkowi.

Aby ostatecznie zdegradować biskupi Drohiczyn i miejscową młodzież pozbawić wpływów duchowieństwa, doprowadzono do likwidacji liceum (wówczas XI-latki), a jego pomieszczenia przekazano Metalowej Szkole Zawodowej. Bolesny był to cios dla Drohiczyna. Na szczęście, dzięki usilnym staraniom miejscowego społeczeństwa, przerwa w nauce trwała tylko dwa lata.


Źródło

  1. Józef Jaroszewicz "Drohiczyn - Opis historyczny", Athenaeum 1847
  2. Feliks Zygmunt Weremiej "Stolica Jaćwieży"
  3. Krystyna Musianowicz "Drohiczyn: od VI do XIII wieku"
  4. Z. Skrzypkowski, Z. Ruczaj, "Drohiczyn - historyczna stolica Poldlasia"