Przyjęcie do szkoły - rok szkolny 1852/53
Ojciec przywiózłszy nas na wakacje z Wysokiego do domu, zaraz zrobił sesyje, jak ma dalej nas pokierować. Wezwał Seweryna Olędzkiego z Domanowa, Kamieńskiego i Józia syna ciotki Ewuni, obydwóch z Krassowa. Wszyscy zgodzili się na jedno, żeby oddać nas nie do Łomży do gimnazjum polskiego, ale do Drojczyna29 do Gimnazjum ruskiego, ponieważ wykształcenie w ruskich szkołach dawało większe perspektywy. Ojciec zgodził się, ponieważ za tym projektem przemawiała i ta bardzo ważna dla ojca okoliczność, żę o 11 wiorst od Drohiczyna we wsi Skiwy, mieszkali Krassowscy bliscy ojca kuzyni. Jak się już powiedziało Ludwik Borzym Ojciec naszego Ojca wydał córkę z pierwszego małżeństwa za Babińskiego. Babińscy wydali swą córkę za Krassowskiego do Skiw. Więc pani Krassowska była Ojca naszego Siostrzenicą.
Otóż zaraz po zdecydowaniu się na Drohiczyn, Ojciec pojechał, dowiedzieć się o warunkach.
Do 5-cio klassowego ruskiego gimnazjum przyjmowano tylko synów szlachty legitymowanej z Cesarstwa. Pierwszy warunek nie stanowił przeszkody, bo Ojciec miał dyplom, a z drugiem jakoś sobie poradził, gdyż inspektor kazał nas przywozić.
Po powrocie Ojciec pojechał do Czyżewa, nakupił sukna i potrzebnych dodatków. Zabrał krawców 3 Żydów i kazał szyć odpowiednie umundurowanie, a mianowicie: płaszcze z peleryną, mundury o stojących kołnierzach i 2 rzędach guzików i fraki galowe o jednym rzędzie guzików z galonami na kołnierzach i mankietach. Kiedy już ubrania były gotowe, Rózia ogromadziła odpowiednią ilość legomin i przy końcu Sierpnia wyjechaliśmy do Skiw, z kąd do Drohiczyna. Wieźliśmy i 2 głowy cukru łapówki. Jedną dla Inspektora, a drugą dla professora Czackiego, który był jednocześnie i sekretarzem. Czacki słuchał zanim nowowstępujących, a po rozpoczęciu lekcyi uczył wstępną klasę.
Zabawiwszy w Skiwach cały dzień, drugiego przybyliśmy do Drohiczyna na ekzamin. Cukier został najprzed rozesłany, poczem z Ojcem udaliśmy się do gmachu na ekzamin. Słuchał, a raczej ekzaminował Czacki. Ojciec uprzedził nas, żeby nic tracić rezonu, ale odpowiadać śmiało na każde zapytanie, gdyż profesor zechce poznać i przekonać się co umiemy. Weśliśmy do ogromnej sali. Po chwili wszedł Czacki i przywitał się bardzo życzliwie z Ojcem. Byliśmy tylko sami, innych kandydatów nie było. Czacki usiadł w katedrze, zapisał nasze imiona i rozpoczoł ekzamin po rosyjsku z akcentem litewskim. Spytał bardzo szybko Edwarda i mnie „piatu piać”. Wytrzeszczyliśmy oczy na niego, niemogąc zdać sobie sprawy co on mówi. Po chwili milczenia z naszej strony, zwrócił się do Antosia i tyż zapytał go „piacu piać”? Antoni wyprostował się, szyję wyciągnoł na przód, głowę zdarł do góry, trzepnoł rękoma po nogach i krzyknoł na cały głos: kuku ryku! u. u. u..., poczem spojrzał z zadowoleniem na Ojca. Ojciec nasz aż pobladł i przyciszonym głosem odezwał się „a to co, a to co?” Wówczas Czacki tłomaczył po polsku: powiedcie mi pięć razy pięć? Na to pytanie wszyscy jednogłośnie odrzekliśmy „dwadzieścia pięć”. Ślicznie, pochwalił nas Czacki, a zwróciwszy się do Ojca dodał: Edward i Julian zdali do I-ej klassy, a Antoni do wstępnej, czy kontent pan jesteś. Ojciec podziękował mu i wyprowadził nas z gmachu. Ulokował nas na stancyi u mieszczanina Sadowskiego, pożegnał i odjechał.
Pierwszego dnia otwarcia szkoły uczniowie pośli w płaszczach i mundurach na smotr [przegląd]. Ustawiono nas podług wzrostu, z zaleceniem żeby każdy pilnował się swego miejsca przez cały rok. Drugiego dnia pośłiśmy we frakach galowych i już każdy z nas zajoł przeznaczone miejsce. Inspektor obszedł nas z tyłu i u którego był zadługi, kazał pedlowi zaraz przy sobie dorównać nożycami do wszystkich. Trzeciego dnia zaczęły się lekcyje. Język wykładowy był Ruski wszystkich przedmiotów, prócz religii, która była wykładaną po polsku.
W klasach jak i na kwaterach, obowiązani uczniowie byli mówić między sobą po rusku, lecz do tego nie zawsze się stosowano. Na każdej stancyi był korepetytor, naznaczony przez Inspektora. Jeżeli korepetytor byl prawosławny, ściśle przestrzegał mowy ruskiej, jeżeli był katolik rozmawiano po polsku.
Gmach szkolny bardzo okazały i wygodny. Sale obszerne, ławki wygodne, ustawione rzędami równo, każda mieściła czterech uczni. Skład professorów był taki:
Ksiądz Górski religija, Dubniakow, Grudziński, Pluta, Niedźwiecki, Bohdanowicz, Amęnda, Skuratowicz i Czacki. Inspektorem był Bystrów. Kara w użyciu była cielesna za pomocą rózek brzozowych. Bito bezmiłosierdzia za byle co. Wymierzanie kary należało do Inspektora. Bili i korepetytorzy na kwaterach za złe przygotowanie się do lekcyi. Na naszej kwaterze, korepetytorem był Szymanowicz uczeń klasy 5. prawosławny. Ponieważ Szymanowicz prowadzał nasz do Cerkwi, więc Ojciec od Bożego Narodzenia zgodził professora Nidźwieckiego, do którego chodziliśmy na korepetycję i tym sposobem skończyła się opieka nad nami Szymanowicza.
Rozkład czasu lekcyi był ten sam, jak w Wysokiem, mianowicie od 8-ej rano do 12-ej i od 2-ej do 4-ej. We Środy od południa rekracyja, z której korzystało robiło się wycieczki za miasto i poznawało miasto.
Drohiczyn miasto starożytne posiada 3 kościoły stylowe, 2 cerkwie prawosławne i górę tak zwaną zamkową. Rozległość miasta niegdyś miała być znacznie większa, ale teraz bardzo zmalało i zubożało. Położone jest na falistych wzgórzach nad samą rzeką Bug. Z kościołów: po pijarski, zamieniony został na parafijalny, drugi panieński w którym były zakonnice, a trzeci ogromny, po Franciszkański, stał pustkami. Rząd po zniesieniu zakonu Franciszkanów, z klasztoru zrobił koszary dla wojska, a kościół odał w opiekę popowi Baranowskiemu. Baranowski folwark należący do Franciszkanów wydzierżawił na swa korzyść, a z kościoła wyprzedawał wszystko do różnych kościołów.
Po kwartale nauki, zaczęły się zbliżać Święta Bożego Narodzenia i odjazd do domu. Z upragnieniem czekaliśmy ostatniej lekcyi, poczem cały tydzień był przeznaczony na rekolekcyję i spowiedź, a tym czasem przygatawiano cenzury. Ja spodziewałem się niezłej cenzury, bo miałem dobre stopnie ze wszystkich przedmiotów, prócz niemieckiego. Profesor niemieckiego Amęda niedał mi się poprawić, ale nadarzyła się sposobność stopień poprawić:
Zwykle na ostatniej lekcyi przed Świętami, uczniowie Amędzie deklamowali różne powinszowania. Amęda winszującym poprawiał złe stopnie. Powinszowania te mówiło się albo po Rusku, albo po niemiecku. Byłem zakłopotany, gdyż ani po rusku, a tym bardziej po niemiecku, ba nawet po polsku, nie umiałem, a uniesiony entuzjazmem wyszedłem na środek winszować i dopiero opamiętałem się, że co ja powiem kiedy żadnego powinszowania nie umiem. Cofać się już było zapóźno. Oryjętuję się że trzeba coś powiedzieć, więc bez namysłu ten modlitwę Kiedy ranne wstają zorze po polsku... Amęda słucha z zajęciem, koledzy kryją głowy, albo pod ławki, albo zasłaniają się rękoma, a ja mówię dalej, no i skończyłem. Amęda pocałował mnie w głowę i spytał na kakom oto jazykie goworił. Na polskim śmiało odpowiedziałem. No i nie do wiary zamiast kary, stopień miałem poprawiny. Udało mi się nie ma słowa, Niemca wyprowadzić w pole.
Ponieważ miasto Drohiczyn jest położone w Grodzińskiej guberni gdzie obowiązywał kalendarz starego stylu, przet przez cały czas pobytu naszego w Drohiczyńskim gimnazjum nie mieliśmy Świąt. Co prawda mogliśmy obchodzić takowe w Skiwach, ale woleliśmy wyrzec się Świąt i pojechać do domu gdzie już było po Świętach.
Jeszcze parę słów o Drohiczynie: Rzeka Bug płynie pod Drohiczynem prosto z południa i uderza na środek miasta, spotykając górę zamkową, odbija się od niej, łamie się pod katem prostem i płynie na zachód odcinając część miasta, a ponieważ rzeka Bug stanowi granice, więc część odcięta jest już w Polsce, w tej części jest cerkiew i dlatego nazwa jej jest Drojczyn. Ruska strona, chociaż tu kalendarz już obowiązuje nowego stylu. Ta część miała swego burmistrza.
O tej górze zamkowej między mieszczanami przechowały się rozmaite podania. Opowiadano, że wewnątrz są ukryte skarby, to znowu, że to był zamek Księcia Jadźwingów, których Drohiczyn był stolicą, to znowu, że Królowa polska Bona w czasie głodu, aby dać ludziom zarobek kazała tę górę usypać, to znowu, że jeden z króli polskich koronował się w Drohiczynie i na pamiątkę kazał usypać. Ze strony wschodniej w połowie wysokości jest otwór do wewnątrz góry. Są ślady korytarza sklepionego, który prowadzi wewnątrz, lecz czas i woda zatarły i zamyły dalsze ślady. Woda z każdym rokiem podczas powodzi na wiosnę, znaczną część obrywa, do tego stopnia, że zaczynają być widne lochi znajdujące się we wewnątrz. Niektórzy badacze utrzymują, że to jest zwykła prochownia, być może, ale mnie się zdaje, że ta góra jest to sztuczna brama zabezpieczająca miasto od naporu wody, przytym może przechowywano w niej większą ilość prochów jako odpowiednio najbezpieczniejszym miejscu.
Mieszkańcy Drohiczyna zajmują się głównie rolnictwem i rybołów-stwem, Żydzi drobnym handlem i dzierżawieniem sadów w okolicznych wsiach i dworach.
Gatunek ziemi należącej do miasta jest bardzo dobry i urodzajny, położenie gruntów niezbyt szerokie, ale za to długie do 4 blisko wiorst. Zachowało się podanie, że przy ustanowieniu granicy, dano za warunek, że do kąt żniweczka od wschodu słońca do zachodu przeżnie zagon, tam kończyć się będzie granica. Otóż miasto wynalazło taką dziewczynę, że tak daleko przecięła, aż po wieś Siniewiczc i tu umarła. Na pamiątkę postawiono jej krzyż i pochowano na granicy. Wrazie jeżeli krzyż skutkiem starości zniszczeje, miasto stawia na mogile nowy.
Niedaleko miasta znajdują się liczne i dość duże kurchany, które wedle podania się mogiłami poległych w czasie wojny z Jadźwingami. Jeden taki kurhan z professorem Pluto rozkopaliśmy, ale prócz różnych części broni i zbroi, nic więcej nieznaleźliśmy.
Pewnego razu przyszła mi myśl zwiedzić pusty kościół po Francisz-kański, myśl ta prześladowała mnie ciągle i potęgowała się z każdym dniem coraz bardziej. Zwierzyłem się Konstantemu Miłkowskiemu, kuzynkowi ze Skiw, dobremu koledze, ten z całą gotowością, ofiarował się mi towarzyszyć w wyprawie, lecz jak się dostać, kiedy kościół był otoczony Wysokiem na 4 łokcie murem. Umyśliliśmy przemknąć się przez dzwonnicę, ściany której w kącie stanowiły część oparkanienia. Dwa było wejścia do dzwonnicy jedno z zewnątrz a drugie wewnątrz od cmentarza. Na pewne uroczystości Baranowski pozwolił dzwonić w wielki dzwon na wieży. Otóż kiedy dzwoniono i dzwonnica była otwartą, wemknęliśmy się oba nie postrzeżenie przez oboje drzwi i ukryliśmy się tym czasem na cmentarzu dopokąt dzwony nie ucichną. Przekonawszy się że człowiek, który dzwonił wyszedł i zamknoł za sobą dzwonnicę, wyszliśmy z kryjówki. Wszystkie drzwi kościoła były silne pozamykane. Obeśliśmy kościół do okoła, a spostrzegłszy, że jedne okienko do podziemia kościoła było niezakratowane, spuściliśmy się tym okienkiem do grobów, lecz niespodziewaliśmy się że groby są tak głębokie, bowiem wpadliśmy na kilka łokci tak, że odwrót tą samą drogą był przecięty. Potykając się na każdym kroku o spróchniałe trumny i szkielety nieboszczyków, dośliśmy do drzwi prowadzących z kościoła w podłodze. Do tych drzwi były schody, więc po schodach ostrożnie, gdyż tyż były spróchniałe, podeszliśmy do drzwi i podparli takowe plecami, drzwi zgrytneły na zawiasach i otworzyły się, wówczas wyleźliśmy do wewnątrz nawy kościoła. W kościele prócz ołtarza marmurowego w kaplicy Pana Jezusa, bez figury i Świętego przebijającego włócznią smoka, czy złego ducha nade drzwiami zakrystyi, nic już nie było, nawet posacka marmurowa była wydarta. Po zwiedzeniu całej świątyni, odsunęliśmy rygiel u bocznych drzwi i wyśli na cmentarz z kąt tą samą drogą na zewnątrz. Na drugi dzień powstał alarm, że złodzieje świętokraccy byli w Kościele, porozbijali trumny i splądrowali cały kościół, Orodniczy prowadził ślestwo, zapisał dużo papieru, ale napróżno, bo nic się nie wykryło, a my trzymaliśmy język za zębami, Było strachu niemało, lecz zachowanie tajemnicy uchroniło nas od prześladowania.
Największą rozrywką uczni w zimie była wojna w świeczki pod czas wilgoci. Prowadziło się tak zacięte wojny, że nie obeszło się bez guzów. Latem gra w palanta i kąpiel w Bugu. W grze w palanta byłem mistrzem. W kąpieli omało nie spotkało mnie nieszczęście.
Kąpać się chodziliśmy bez nadzoru. Wyznaczone było miejsce bez-pieczne na stronie wschodniej od zamkowej góry. Nabierając coraz większej wprawy w pływaniu, wypływało się po za bezpieczny teren. Z początku dopływałem do góry, potem do połowy, nareście płynąc tak pod Górą, wpadłem w wir wody tak silny, że na wierzchu utrzymać się nie mogłem, właśnie w tym miejscu woda uderzając prostopadle w górę zwraca się pod kątem prostym i tworzy silny chlust do głębi. Zostałem zanurzony, a przy rozpaczliwem wysilaniu żeby wydobyć się na wierzchu i wypłynąć, za każdą rażą woda zalała mnie i zanurzyła. Siły mnie opuściły i zacząłem tonąć... w mgnieniu myśli uprzytomniłem sobie moje położenie. Żal mnie ogarnął i dobywszy ostatnich sił i energii, ostatni raz postanowiłem ujrzyć słońce i braci zrozpaczonych na brzegu, no i udało mi się wyjrzyć z wody, a zobaczywszy nad sobą łódkę, chwyciłem się jej oboma rękami i byłem ocalony, Łódkę podali mi bracia, wołając: Trzymaj się z całych sił. Po wyjściu na ląd, taczano mnie z boku na bok, wskutek czego masę wody, dostawszy torsji, wyszło na mnie. Zycie było uratowane, ale prawdopodobnie kara nie minie, bo Szymanowicz już denuncyjował.
Na drugi dzień po lekcyjach pedel zabrał mnie z klasy i zaprowadził do inspektora. Inspektor miał dla mnie długą mowę, a skończywszy, kazał mi się tłomaczyć.
Udałem ogromny strach, zacząłem się trząść, mówiąc, że ja wcale się nie topiłem - tylko płynąc z wodą podpłynąłem do stromego brzegu, więc bracia podali mi łódkę dla łatwiejszego wylądowania. Wreście, mówiłem dalej, że to Szymanowicz uknuł taką plotkę i oskarżył mnie, mszcząc się na nas za to, że ojciec odmówił mu korepetycyi i zgodził pana professora Niedźwieckiego. Inspektor zapytał: „Ty prawdu goworysz? Prawdu, odpowiedziałem”. No tak stupaj i pomni czto bez uczytela kupatsa nie lzia. Od tego wypadku surowo zabronio uczniom kąpać się bez dozoru jednego z professorów.