Julian Borzym - nauka w Drohiczynie


Autorem relacji, przedstawionej w tym artykule, jest Julian Borzym urodzony 6 lub 7 stycznia w Wierzbowiźnie. Pochodzi ona z pamiętników, sporządzonych przez tego szlachcica zapewne pod koniec XIX wieku.

W przytoczonym tekście nie możemy spodziewać się języka w pełni reprezentatywnego dla polszczyzny ogólnej XIX wieku. Pamiętnik jest w dużym stopniu odzwierciedleniem odmiany regionalnej języka polskiego. Pozostawiona w oryginale ortografia oddaje ówczesny stan pisowni. Występują tu elementy specyficzne dla XIX-wiecznego sposobu pisania.

Przytoczony na tej stronie, fragment z pamiętników Juliana Borzyma, opisuje okres jego nauki w drohiczyńskim gimnazjum przypadający na lata 1852 - 1855. Relacjonuje on w nich, jak wyglądało przyjęcie do szkoły, pierwsze lekcje i codzienne życie ucznia. Nie brakuje również opisów samego Drohiczyna.

Przyjęcie do szkoły - rok szkolny 1852/53

Ojciec przywiózłszy nas na wakacje z Wysokiego do domu, zaraz zrobił sesyje, jak ma dalej nas pokierować. Wezwał Seweryna Olędzkiego z Domanowa, Kamieńskiego i Józia syna ciotki Ewuni, obydwóch z Krassowa. Wszyscy zgodzili się na jedno, żeby oddać nas nie do Łomży do gimnazjum polskiego, ale do Drojczyna29 do Gimnazjum ruskiego, ponieważ wykształcenie w ruskich szkołach dawało większe perspektywy. Ojciec zgodził się, ponieważ za tym projektem przemawiała i ta bardzo ważna dla ojca okoliczność, żę o 11 wiorst od Drohiczyna we wsi Skiwy, mieszkali Krassowscy bliscy ojca kuzyni. Jak się już powiedziało Ludwik Borzym Ojciec naszego Ojca wydał córkę z pierwszego małżeństwa za Babińskiego. Babińscy wydali swą córkę za Krassowskiego do Skiw. Więc pani Krassowska była Ojca naszego Siostrzenicą.

Otóż zaraz po zdecydowaniu się na Drohiczyn, Ojciec pojechał, dowiedzieć się o warunkach.

Do 5-cio klassowego ruskiego gimnazjum przyjmowano tylko synów szlachty legitymowanej z Cesarstwa. Pierwszy warunek nie stanowił przeszkody, bo Ojciec miał dyplom, a z drugiem jakoś sobie poradził, gdyż inspektor kazał nas przywozić.

Po powrocie Ojciec pojechał do Czyżewa, nakupił sukna i potrzebnych dodatków. Zabrał krawców 3 Żydów i kazał szyć odpowiednie umundurowanie, a mianowicie: płaszcze z peleryną, mundury o stojących kołnierzach i 2 rzędach guzików i fraki galowe o jednym rzędzie guzików z galonami na kołnierzach i mankietach. Kiedy już ubrania były gotowe, Rózia ogromadziła odpowiednią ilość legomin i przy końcu Sierpnia wyjechaliśmy do Skiw, z kąd do Drohiczyna. Wieźliśmy i 2 głowy cukru łapówki. Jedną dla Inspektora, a drugą dla professora Czackiego, który był jednocześnie i sekretarzem. Czacki słuchał zanim nowowstępujących, a po rozpoczęciu lekcyi uczył wstępną klasę.

Zabawiwszy w Skiwach cały dzień, drugiego przybyliśmy do Drohiczyna na ekzamin. Cukier został najprzed rozesłany, poczem z Ojcem udaliśmy się do gmachu na ekzamin. Słuchał, a raczej ekzaminował Czacki. Ojciec uprzedził nas, żeby nic tracić rezonu, ale odpowiadać śmiało na każde zapytanie, gdyż profesor zechce poznać i przekonać się co umiemy. Weśliśmy do ogromnej sali. Po chwili wszedł Czacki i przywitał się bardzo życzliwie z Ojcem. Byliśmy tylko sami, innych kandydatów nie było. Czacki usiadł w katedrze, zapisał nasze imiona i rozpoczoł ekzamin po rosyjsku z akcentem litewskim. Spytał bardzo szybko Edwarda i mnie „piatu piać”. Wytrzeszczyliśmy oczy na niego, niemogąc zdać sobie sprawy co on mówi. Po chwili milczenia z naszej strony, zwrócił się do Antosia i tyż zapytał go „piacu piać”? Antoni wyprostował się, szyję wyciągnoł na przód, głowę zdarł do góry, trzepnoł rękoma po nogach i krzyknoł na cały głos: kuku ryku! u. u. u..., poczem spojrzał z zadowoleniem na Ojca. Ojciec nasz aż pobladł i przyciszonym głosem odezwał się „a to co, a to co?” Wówczas Czacki tłomaczył po polsku: powiedcie mi pięć razy pięć? Na to pytanie wszyscy jednogłośnie odrzekliśmy „dwadzieścia pięć”. Ślicznie, pochwalił nas Czacki, a zwróciwszy się do Ojca dodał: Edward i Julian zdali do I-ej klassy, a Antoni do wstępnej, czy kontent pan jesteś. Ojciec podziękował mu i wyprowadził nas z gmachu. Ulokował nas na stancyi u mieszczanina Sadowskiego, pożegnał i odjechał.

Pierwszego dnia otwarcia szkoły uczniowie pośli w płaszczach i mundurach na smotr [przegląd]. Ustawiono nas podług wzrostu, z zaleceniem żeby każdy pilnował się swego miejsca przez cały rok. Drugiego dnia pośłiśmy we frakach galowych i już każdy z nas zajoł przeznaczone miejsce. Inspektor obszedł nas z tyłu i u którego był zadługi, kazał pedlowi zaraz przy sobie dorównać nożycami do wszystkich. Trzeciego dnia zaczęły się lekcyje. Język wykładowy był Ruski wszystkich przedmiotów, prócz religii, która była wykładaną po polsku.

W klasach jak i na kwaterach, obowiązani uczniowie byli mówić między sobą po rusku, lecz do tego nie zawsze się stosowano. Na każdej stancyi był korepetytor, naznaczony przez Inspektora. Jeżeli korepetytor byl prawosławny, ściśle przestrzegał mowy ruskiej, jeżeli był katolik rozmawiano po polsku.

Gmach szkolny bardzo okazały i wygodny. Sale obszerne, ławki wygodne, ustawione rzędami równo, każda mieściła czterech uczni. Skład professorów był taki:
Ksiądz Górski religija, Dubniakow, Grudziński, Pluta, Niedźwiecki, Bohdanowicz, Amęnda, Skuratowicz i Czacki. Inspektorem był Bystrów. Kara w użyciu była cielesna za pomocą rózek brzozowych. Bito bezmiłosierdzia za byle co. Wymierzanie kary należało do Inspektora. Bili i korepetytorzy na kwaterach za złe przygotowanie się do lekcyi. Na naszej kwaterze, korepetytorem był Szymanowicz uczeń klasy 5. prawosławny. Ponieważ Szymanowicz prowadzał nasz do Cerkwi, więc Ojciec od Bożego Narodzenia zgodził professora Nidźwieckiego, do którego chodziliśmy na korepetycję i tym sposobem skończyła się opieka nad nami Szymanowicza.

Rozkład czasu lekcyi był ten sam, jak w Wysokiem, mianowicie od 8-ej rano do 12-ej i od 2-ej do 4-ej. We Środy od południa rekracyja, z której korzystało robiło się wycieczki za miasto i poznawało miasto.

Drohiczyn miasto starożytne posiada 3 kościoły stylowe, 2 cerkwie prawosławne i górę tak zwaną zamkową. Rozległość miasta niegdyś miała być znacznie większa, ale teraz bardzo zmalało i zubożało. Położone jest na falistych wzgórzach nad samą rzeką Bug. Z kościołów: po pijarski, zamieniony został na parafijalny, drugi panieński w którym były zakonnice, a trzeci ogromny, po Franciszkański, stał pustkami. Rząd po zniesieniu zakonu Franciszkanów, z klasztoru zrobił koszary dla wojska, a kościół odał w opiekę popowi Baranowskiemu. Baranowski folwark należący do Franciszkanów wydzierżawił na swa korzyść, a z kościoła wyprzedawał wszystko do różnych kościołów.

Po kwartale nauki, zaczęły się zbliżać Święta Bożego Narodzenia i odjazd do domu. Z upragnieniem czekaliśmy ostatniej lekcyi, poczem cały tydzień był przeznaczony na rekolekcyję i spowiedź, a tym czasem przygatawiano cenzury. Ja spodziewałem się niezłej cenzury, bo miałem dobre stopnie ze wszystkich przedmiotów, prócz niemieckiego. Profesor niemieckiego Amęda niedał mi się poprawić, ale nadarzyła się sposobność stopień poprawić:
Zwykle na ostatniej lekcyi przed Świętami, uczniowie Amędzie deklamowali różne powinszowania. Amęda winszującym poprawiał złe stopnie. Powinszowania te mówiło się albo po Rusku, albo po niemiecku. Byłem zakłopotany, gdyż ani po rusku, a tym bardziej po niemiecku, ba nawet po polsku, nie umiałem, a uniesiony entuzjazmem wyszedłem na środek winszować i dopiero opamiętałem się, że co ja powiem kiedy żadnego powinszowania nie umiem. Cofać się już było zapóźno. Oryjętuję się że trzeba coś powiedzieć, więc bez namysłu ten modlitwę Kiedy ranne wstają zorze po polsku... Amęda słucha z zajęciem, koledzy kryją głowy, albo pod ławki, albo zasłaniają się rękoma, a ja mówię dalej, no i skończyłem. Amęda pocałował mnie w głowę i spytał na kakom oto jazykie goworił. Na polskim śmiało odpowiedziałem. No i nie do wiary zamiast kary, stopień miałem poprawiny. Udało mi się nie ma słowa, Niemca wyprowadzić w pole.

Ponieważ miasto Drohiczyn jest położone w Grodzińskiej guberni gdzie obowiązywał kalendarz starego stylu, przet przez cały czas pobytu naszego w Drohiczyńskim gimnazjum nie mieliśmy Świąt. Co prawda mogliśmy obchodzić takowe w Skiwach, ale woleliśmy wyrzec się Świąt i pojechać do domu gdzie już było po Świętach.

Jeszcze parę słów o Drohiczynie: Rzeka Bug płynie pod Drohiczynem prosto z południa i uderza na środek miasta, spotykając górę zamkową, odbija się od niej, łamie się pod katem prostem i płynie na zachód odcinając część miasta, a ponieważ rzeka Bug stanowi granice, więc część odcięta jest już w Polsce, w tej części jest cerkiew i dlatego nazwa jej jest Drojczyn. Ruska strona, chociaż tu kalendarz już obowiązuje nowego stylu. Ta część miała swego burmistrza.

O tej górze zamkowej między mieszczanami przechowały się rozmaite podania. Opowiadano, że wewnątrz są ukryte skarby, to znowu, że to był zamek Księcia Jadźwingów, których Drohiczyn był stolicą, to znowu, że Królowa polska Bona w czasie głodu, aby dać ludziom zarobek kazała tę górę usypać, to znowu, że jeden z króli polskich koronował się w Drohiczynie i na pamiątkę kazał usypać. Ze strony wschodniej w połowie wysokości jest otwór do wewnątrz góry. Są ślady korytarza sklepionego, który prowadzi wewnątrz, lecz czas i woda zatarły i zamyły dalsze ślady. Woda z każdym rokiem podczas powodzi na wiosnę, znaczną część obrywa, do tego stopnia, że zaczynają być widne lochi znajdujące się we wewnątrz. Niektórzy badacze utrzymują, że to jest zwykła prochownia, być może, ale mnie się zdaje, że ta góra jest to sztuczna brama zabezpieczająca miasto od naporu wody, przytym może przechowywano w niej większą ilość prochów jako odpowiednio najbezpieczniejszym miejscu.
Mieszkańcy Drohiczyna zajmują się głównie rolnictwem i rybołów-stwem, Żydzi drobnym handlem i dzierżawieniem sadów w okolicznych wsiach i dworach.

Gatunek ziemi należącej do miasta jest bardzo dobry i urodzajny, położenie gruntów niezbyt szerokie, ale za to długie do 4 blisko wiorst. Zachowało się podanie, że przy ustanowieniu granicy, dano za warunek, że do kąt żniweczka od wschodu słońca do zachodu przeżnie zagon, tam kończyć się będzie granica. Otóż miasto wynalazło taką dziewczynę, że tak daleko przecięła, aż po wieś Siniewiczc i tu umarła. Na pamiątkę postawiono jej krzyż i pochowano na granicy. Wrazie jeżeli krzyż skutkiem starości zniszczeje, miasto stawia na mogile nowy.

Niedaleko miasta znajdują się liczne i dość duże kurchany, które wedle podania się mogiłami poległych w czasie wojny z Jadźwingami. Jeden taki kurhan z professorem Pluto rozkopaliśmy, ale prócz różnych części broni i zbroi, nic więcej nieznaleźliśmy.

Pewnego razu przyszła mi myśl zwiedzić pusty kościół po Francisz-kański, myśl ta prześladowała mnie ciągle i potęgowała się z każdym dniem coraz bardziej. Zwierzyłem się Konstantemu Miłkowskiemu, kuzynkowi ze Skiw, dobremu koledze, ten z całą gotowością, ofiarował się mi towarzyszyć w wyprawie, lecz jak się dostać, kiedy kościół był otoczony Wysokiem na 4 łokcie murem. Umyśliliśmy przemknąć się przez dzwonnicę, ściany której w kącie stanowiły część oparkanienia. Dwa było wejścia do dzwonnicy jedno z zewnątrz a drugie wewnątrz od cmentarza. Na pewne uroczystości Baranowski pozwolił dzwonić w wielki dzwon na wieży. Otóż kiedy dzwoniono i dzwonnica była otwartą, wemknęliśmy się oba nie postrzeżenie przez oboje drzwi i ukryliśmy się tym czasem na cmentarzu dopokąt dzwony nie ucichną. Przekonawszy się że człowiek, który dzwonił wyszedł i zamknoł za sobą dzwonnicę, wyszliśmy z kryjówki. Wszystkie drzwi kościoła były silne pozamykane. Obeśliśmy kościół do okoła, a spostrzegłszy, że jedne okienko do podziemia kościoła było niezakratowane, spuściliśmy się tym okienkiem do grobów, lecz niespodziewaliśmy się że groby są tak głębokie, bowiem wpadliśmy na kilka łokci tak, że odwrót tą samą drogą był przecięty. Potykając się na każdym kroku o spróchniałe trumny i szkielety nieboszczyków, dośliśmy do drzwi prowadzących z kościoła w podłodze. Do tych drzwi były schody, więc po schodach ostrożnie, gdyż tyż były spróchniałe, podeszliśmy do drzwi i podparli takowe plecami, drzwi zgrytneły na zawiasach i otworzyły się, wówczas wyleźliśmy do wewnątrz nawy kościoła. W kościele prócz ołtarza marmurowego w kaplicy Pana Jezusa, bez figury i Świętego przebijającego włócznią smoka, czy złego ducha nade drzwiami zakrystyi, nic już nie było, nawet posacka marmurowa była wydarta. Po zwiedzeniu całej świątyni, odsunęliśmy rygiel u bocznych drzwi i wyśli na cmentarz z kąt tą samą drogą na zewnątrz. Na drugi dzień powstał alarm, że złodzieje świętokraccy byli w Kościele, porozbijali trumny i splądrowali cały kościół, Orodniczy prowadził ślestwo, zapisał dużo papieru, ale napróżno, bo nic się nie wykryło, a my trzymaliśmy język za zębami, Było strachu niemało, lecz zachowanie tajemnicy uchroniło nas od prześladowania.

Największą rozrywką uczni w zimie była wojna w świeczki pod czas wilgoci. Prowadziło się tak zacięte wojny, że nie obeszło się bez guzów. Latem gra w palanta i kąpiel w Bugu. W grze w palanta byłem mistrzem. W kąpieli omało nie spotkało mnie nieszczęście.

Kąpać się chodziliśmy bez nadzoru. Wyznaczone było miejsce bez-pieczne na stronie wschodniej od zamkowej góry. Nabierając coraz większej wprawy w pływaniu, wypływało się po za bezpieczny teren. Z początku dopływałem do góry, potem do połowy, nareście płynąc tak pod Górą, wpadłem w wir wody tak silny, że na wierzchu utrzymać się nie mogłem, właśnie w tym miejscu woda uderzając prostopadle w górę zwraca się pod kątem prostym i tworzy silny chlust do głębi. Zostałem zanurzony, a przy rozpaczliwem wysilaniu żeby wydobyć się na wierzchu i wypłynąć, za każdą rażą woda zalała mnie i zanurzyła. Siły mnie opuściły i zacząłem tonąć... w mgnieniu myśli uprzytomniłem sobie moje położenie. Żal mnie ogarnął i dobywszy ostatnich sił i energii, ostatni raz postanowiłem ujrzyć słońce i braci zrozpaczonych na brzegu, no i udało mi się wyjrzyć z wody, a zobaczywszy nad sobą łódkę, chwyciłem się jej oboma rękami i byłem ocalony, Łódkę podali mi bracia, wołając: Trzymaj się z całych sił. Po wyjściu na ląd, taczano mnie z boku na bok, wskutek czego masę wody, dostawszy torsji, wyszło na mnie. Zycie było uratowane, ale prawdopodobnie kara nie minie, bo Szymanowicz już denuncyjował.

Na drugi dzień po lekcyjach pedel zabrał mnie z klasy i zaprowadził do inspektora. Inspektor miał dla mnie długą mowę, a skończywszy, kazał mi się tłomaczyć.

Udałem ogromny strach, zacząłem się trząść, mówiąc, że ja wcale się nie topiłem - tylko płynąc z wodą podpłynąłem do stromego brzegu, więc bracia podali mi łódkę dla łatwiejszego wylądowania. Wreście, mówiłem dalej, że to Szymanowicz uknuł taką plotkę i oskarżył mnie, mszcząc się na nas za to, że ojciec odmówił mu korepetycyi i zgodził pana professora Niedźwieckiego. Inspektor zapytał: „Ty prawdu goworysz? Prawdu, odpowiedziałem”. No tak stupaj i pomni czto bez uczytela kupatsa nie lzia. Od tego wypadku surowo zabronio uczniom kąpać się bez dozoru jednego z professorów.
 

Rok szkolny 1853/54

Po wakacyi na drugi rok szkolny 1853/54 przeszliśmy do klasy drugiej, a Antoni do pierwszej. Inspektora Bystrowa już nie zastaliśmy, na jego miejsce został naznaczony Łukiński wdowiec, prawosławny, cechowy pijak, który jak się upił, prześladował uczni carską familiją. Więc żeby uniknąć kary wszyscy wyuczyliśmy się carskiej familii jak pacierza. Inspektor Łukiński ożenił się z córką popa Baranowskiego. Na imieniny inspektora, uczniowie starsi z klasy piątej całą noc ubierali jedną z sal. Zasłonięto okna i urządzno transparant z jego cyfrą, pozapalano spirytus w naczyniach rozstawionych po środku i umajono kwiatami.

W dniu imienin, kiedy ześliśmy się do klas, professorzy pośli do inspektora i przyprowadzili go do sali, gdzie i cała szkoła już czekała na jego przybycie.

Oświetlono transparant, pozapalano kaganiec i zaczęły się powinszo-wania. Winszowano mu po rusku, po francusku i po niemiecku. Łukiński podziękował, dziwił się, kiedy to wszystko było urządzone, no i rozpuścił nas na cały dzień, prosząc, żeby na wieczór do tej sali przyśliśmy pogulat’ [pobawić się] i poplasat’sa [potańczyć], a on muzykę zafunduje. Na wieczór przybyło do inspektora sporo gości, a między niemi pop Bursa z dwoma córkami Sabinką i Józią. Zaczęły się tańce, ale cóż kiedy panien było więcej niż kawalerów. Starzy grali w karty i politykowali o wojnie sewastopolskiej, a panny nudziły się, bo nie miały z kim tańczyć. Inspektorowej przyszła myśl, żeby wezwać uczni kilku, którzy dobrze tańczą. Przyszedł professor Pluta do nas na górę i wybrał trzech: Łajminga, Małkowskiego i mnie. Po przedstawieniu, zaraz z inspektorową poszedłem walca, potem polki, a prowadziwszy, wziąłem się do drugich, szczególniej najwięcej tańczyłem z Józią, jakoś najlepiej mi pasowała. Oboje jednolatki po lat piętnaście i tańczyła bajecznie. Wreście muzyka zagrała kozaka czyli byczka. Stanąłem naprzeciw młodego porucznika, który gdy skończył, wskazał ręką na mnie żebym zaczynał. Przetańczyłem pięć różnych pa, na końcu przysiadanego, wywijając nogami na wsze strony, wreście krzesząc obcasami naprzód, zawsze w siedzącej pozycji. Hunkęło brawo, a starsi wstawszy bili w takt wołając wot, wot, wot. Skończyłem, oficer więcej nie zaczynał i muzyka ucichła. Inspektor i drudzy podeśli do mnie, uścisnęli rękę i spytali: Ty wierno uczyłsa? Tak, toczno odpowiedziałem, u metra ćwikła, chociaż w życiu go nie widziałem, tylko słyszałem coś o nim. Tańczyć nauczyłem się będąc w Wysokiem w szkółce, a kozaka nauczył mnie Zera kolega ze szkółki, którego jakiś oficer nauczył kwaterując razem. Pani inspektorową wzięła mnie na wino, a panny podsuwały bakalije, słowem zjednałem ogólną sympatyję.Tańczyliśmy całą noc do upadłego. Znajomość z inspektorową przydała mi się wkrótce.

Zdanowicz kolega, który stal na stancyi u professora Grudzińskiego, spotkawszy mnie, zaproponował kąpiel zapewniając, że on ma upoważnienie pod tym względem i już zebrał amatorów kilkunastu. Z ochotą przydzieliłem się do kompanii, no i pośliśmy do rzeki. Kiedy porozbierawszy się weśliśmy do wody i zaczęli się kąpać, wpadł do nas inspektor Łukiński i przywitał: A wy mierzawcy, podlecy, ja wam dam kupatsa, wychodit e, ubirajeties i marsz do klas. Kiedy nas zegnał, zawołał Stróży i kazał siec rózgami po kolei. Powstał ogromny krzyk bitych, na co weszła inspektorową, a popatrzywszy chwilę, spostrzegła mnie czekającego kolei, w tej chwili zawołała: Borzym, podi. Podszedłem i przywitałem się, ta wzięła mnie za rękę, wyprowadziła na korytarz za drzwi i dodała: uchodi na kwartiru. Rózgi mnie ominęły, ale z podziwu wyjść nie mogłem, czego odbierający karę, tak krzyczeli, wszakże czasem skaleczę się do krwi, albo nabiję sińca lub obejdzie się bez takiego krzyku. Przyłoży się pajęczyny lub chleba, krew zatamuje, poboli dzień albo dwa i zgoi się galancie, a tu od rózgi krew zaledwie malemi kroplami występuje na skórze, jak rissa i oni krzyczą tak straśnie. Ale daj Boże nie próbować.

W owym czasie wydane zostało rozporządzenie władzy naukowej, ograniczające liczbę lat wieku uczni w każdej klasie. Łukiński literalnie zasto-sował się do tego ukaza i rozegnał połowę uczni, których wiek przekraczał ustanowioną normę. Na skutek reklamy rodziców, inspektor odniósł się do władzy wyższej na co przyszło wyjaśnienie: że rozporządzenie to ma się sto-sować do nowo wstępujących uczni. Starzy uczniowie, którzy popłacili wpisy, nie podlegają temu rozporządzeniu i winni kończyć zaczęte przed ukazem nauki do skończenia gimnazjum. Po czem rozesłano listowne wezwania do tych, którzy wyjechali i przywrócono im dawne prawa. W tym położeniu byliśmy i my. Drugie rozporządzenie odnosiło się do zmiany godzin wy-kładów. Godziny popołudniowe od drugiej do czwartej zostały zniesione, w miejsce ich czas w klasie obowiązywał od ósmej do drugiej bez przerwy - to zostało tyż wprowadzone bez zmiany. Rekreacyja w środy została zupełnie skasowana. Wskutek tego mieliśmy więcej czasu poza klasami. Czas ten zimą przechodził nam na łyżwach, a latem na wycieczkach po gruszki ulęgałki i jagody do lasów. Jak byliśmy przy monecie, kupowaliśmy owoc u panien zakonnic, u sadowników w ogrodzie popijarskiem lub u popa Burzy. Jeżeli trafiło się na sprzedające córki popa, a szczególniej Józię, kupno było korzystne, bo Józia znajoma mnie z imienin inspektora, za kilka kopiejek dała sporo owocu, totyż korzystając z tego, często bardzo korzystałem z tej znajomości i jej względów.
 

Rok szkolny 1854/55

W następnym roku szkolnym 1854/55 prześliśmy do klasy trzeciej. Braliśmy korepetycję już nie u professora Niedźwięckiego, ale u profesora Dubniakowa. Stanęliśmy na stancyi u matki kolegi Zawiszy, ale ponieważ stancyja nie była dogodna i nadto ekspensowna. Pani Zawiszyna naszą legominą żywiła drugich, a z nas ciągle potrzebowała świeżych zapasów nie do wytrzymania, więc ojciec przeniósł nas na powrót do Sadowskiego na dawną kwaterę. Pewnego jesiennego wieczora zachciało mi się owocu, więc poszedłem do popa Burzy kupić za parę kopiejek. Zastałem w domu samą Józię, która następnie powiedziała mi, że wszyscy pośli na imieniny do Baranowskiego, ojca inspektorowej, a ona żeby uniknąć nudów, wymówiła się bólem głowy i została w domu. Następnie weśliśmy do ogrodu. Józia pobiegła naprzód, a ja za nią, zaczęła uciekać, lecz dogoniłem i objąłem wpół... A w tym dał się słyszyć głos z tyłu nas: dowolno, dowolno. Nagle zobaczyłem panią inspektorową idącą za nami. Stanęliśmy zdumieni. Pani inspektorowa naprzód zwróciła się do Józi, z którą nie sympatyzowała po rusku mówiąc: Jak na imieniny z rodzicami, to panienkę głowa boli, a to dlatego, żeby przyjąć gacha, ubieraj się, ja za pół godziny po ciebie wstąpię, żebyś była gotową, mnie zaś kazała siadać na bryczkę obok siebie i kazała furmanowi zawrócić do gmachu szkolnego. Rzecz się niebawem wyjaśniła: inspektor poszedł naprzód piechotą, ponieważ było niezbyt sucho, Baranowski po córkę posłał bryczkę z kartką, żeby inspektorowa wstąpiła po Józię, no i w ten sposób zaszła nas w ogrodzie.

Konie ruszyły, siedziałem cicho układając w głowie tłomaczenie się, ale po co ona mnie wiezie, a taka zacietrzewiona, to się śmieje, to często wyrywa jej się wykrzyknik: das, das, nu popali.

Kiedyśmy ześli z bryczki, weśliśmy do mieszkania. Inspektorowa zdjęła z siebie mantylę, mówiąc: no popałsa gołubczyk, ha, wot i skandał, panna udaje chorobę, żeby przyjąć gacha, odmawia wizyty z rodzicami, żeby nie ominęło ją rande wu z kawalerem, no i nie udało się.

Zacząłem się tłomaczyć. Pani inspektorowa robi z tego wielkie rzeczy, domyśla się więcej, a opierając się na przypuszczeniach spotwarza mnie i pannę Józię. Ja o żadnych imieninach nie wiedziałem, jak również bólu głowy, poszedłem kupić owocu, jak zwykle, przecież mi to wolno nie widzę w tym nic złego, a ileż to razy pani inspektorowa zawołała mnie do swego ogrodu i dała darmo owocu ile tylko wziąć mogłem. Chciałem mówić dalej, ale wpadła w taką złość, że już nie dała mi słowa powiedzieć, dodając głośniej: „To nie pan kawaler podczas nieobecności rodziców flirtują z córką, łapie ją wpół, przyciska i żebym nie przeszkodziła, czego mocno żałuję, byłabym, nie wątpię, świadkiem całusów, a może i coś więcej. Nie, to tak zostawić nie można. Trzeba ten zapał przykrócić”. Zadzwoniła na pedla i stróża. Taki buty pomyślałem, no ależ mogę się nie dać i uciec. Lecz jakie wynikną z tego konsekwencyje. Wydali mnie ze szkół, a tu od wakacyi mieliśmy przejść do Gimnazjum Białostockiego. Zajście rozgłosi się, a co najważniejsze ojciec się zmartwi, postanowiłem się nie bronić. Rozebrano mnie i położono na ławie, jak świętego tureckiego. Inspektrowa stała nade mną i prawiła jeszcze przyjacielskie morały, że ona chce mego dobra itd. W końcu zapewniła, że inspektorowi nie powie. Leżałem nic się nie odzywając, tylko myślałem, jakiego dozna bólu, czy też wstrzymam się od krzyku. Dała znak Józefowi. Józef chłop tęgi, mocny, zaczął ćwiczyć... W początku doznałem tak strasznego bólu, że wrzasnąłem jak oparzony na całe gardło, po chwili ból zmalał, zrobiło mi się gorąco, ale ogarnęła mnie wielka złość.

Czego mnie ta cholera Moskiewica i zaciąłem zęby nie dając najmniejszego głosu. Inspektorowa krzyknęła dowolno, a porwawszy za głowę, zajrzała w oczy i kazała wstać, potem wychodząc kiwnęła głową, uśmiechając się, jakby na pożegnanie, zadowolona odjechała. Nikt nie dowiedział się o tym zajściu, ja się przed kolegami nie skarżyłem i inspektorowa widać zachowała milczenie nawet przed mężem.

W początku Listopada zachorowałem na zapalenie oczu i wróciłem do domu na kuracyję, która przeciągnęła się do lutego 1855 roku. Wyleczony wróciłem znów do Drohiczyna. Tej wiosny umarł cesarz Mikołaj I, wstąpił na tron jego syn Aleksander II. Na nowego cesarza przysięgaliśmy w Drohiczynie. Józef Tokarżewicz kolega bił pokłony za nieboszczyka, potem w 1863 roku został wielkim patryotą, a dziś w Paryżu jest przywódcą socyjalistów.
Pomimo że przez chorobę oczu opuściłem parę miesięcy, jednak promocyję dostałem do klasy czwartej.

Stosownie wspomnianej wyżej zmiany ustawy szkolnej w tym roku 1855 byliśmy rozpuszczeni na wakacyje o dwa tygodnie wcześniej jak zwykle poprzednich lat. Ojciec o tem nie wiedział, więc zdecydowałem się pójść piechotą do domu, tym bardziej, że trafił się towarzysz podróży, do połowy drogi, kolega Antoni Wyganowski, którego kuzyna był ekonomem w Ko-rycinach. Dostawszy od Edwarda złotówkę na drogę, bardzo rano na drugi dzień wyśliśmy na czczo. W Sieniewicach napiwszy się prażonego mleka za groszy 10 pośliśmy dalej. W Korycinach byliśmy w południe.

Wyganowski poszedł do dworu, a mnie kazał poczekać w karczmie, bo miał odesłać 10 groszy pożyczone w podróży na papierosy, lecz kiedy nie przysłał, mając tylko przy sobie 10 groszy poszedłem dalej. Do Rudki zaledwie się dowlokłem, tak mnie nogi w stawach biodrowych rozbolały. Odpocząłem w karczmie, a czując że dalej nie będę miał siły iść, wypiłem kwaterkę wódki i zjadłem kawałek sera za ostatnie 10 groszy. Pijany, bezprzytomny prawie, poszedłem dalej, jak szedłem, nie umiałem z tego zdać sobie sprawy, miałem jednak tę przytomość, żeby pilnować się gościńca i nie wpaść w rów z jednej lub z drugiej strony drogi. No i na godzinę 4 przeszedłszy 50 wiorst, stanołem w domu.
 


Źródło

  1. Julian Borzym "Pamiętnik podlaskiego szlachcica"